O'Malley's Bar
I am tall and I am thin Of an enviable height And I've been known to be quite handsome From a certain angle and a certain light
Well I entered into O'Malley's Said, "O'Malley I have a thirst" O'Malley merely smiled at me said "You wouldn't be the first"
I knocked on the bar and pointed To a bottle on the shelf And as O'Malley poured me out a drink I sniffed and crossed myself
My hand decided that the time was nigh And for a moment it slipped from view And when it returned, it fairly burned With confidence anew
Well the thunder from my steely fist Made all the glasses jangle When I shot him, I was so handsome It was the light, it was the angle
"Neighbours!" I cried, "Friends!" I screamed I banged my fist upon the bar "I bear no grudge against you!" And my d_ck felt long and hard
"I am the man for which no God waits And for which the whole world yearns I'm marked by darkness and by blood And one thousand powder-burns"
Well, you know those fish with swollen lips That clean the ocean floor? When I looked at poor O'Malley's wife That is exactly what I saw
I jammed the barrel under her chin And her face looked raw and vicious Her head it landed in the sink With all the dirty dishes
Her little daughter Siobhan Pulled beers from dusk till dawn And amongst the townfolk, she was a bit of a joke But she pulled the best beers in town
I swooped magnificent upon her As she sat shivering in her grief Like the Madonna painted on the church-house wall In whale's blood and banana leaf
Her throat it crumbled in my fist And I spun heroically around To see Caffrey rising from his seat I shot that motherf_cker down
"I have no free will," I sang As I flew about the murder Mrs. Richard Holmes, she screamed You really should have heard her
I sang and I laughed, I howled and I wept I panted like a pup I blew a hole in Mrs. Richard Holmes And her husband he stood up
And he screamed, "You are an evil man" And I paused a while to wonder "If I have no free will then how could I Be morally culpable, I wonder"
I shot Richard Holmes in the stomach And gingerly he sat down And he whispered weirdly, "No offense" And lay upon the ground
"None taken," I replied to him With which he gave a little cough With blazing wings I neatly aimed And blew his head completely off
I've lived in this town for thirty years And to no-one I am a stranger And I put new bullets in my gun Chamber upon chamber
And when I turned my gun on the bird-like Mr. Brookes I thought of Saint Francis and his sparrows And as I shot down the youthful Richardson It was Sebastian I thought of, and his arrows
I said, "I want to introduce myself And I'm glad that you all came" And I leapt upon the bar And shouted out my name
Well Jerry Bellows, he hugged his stool Closed his eyes and shrugged and laughed And with an ashtray as big as a f_cking big brick I split his head in half
His blood spilled across the bar Like a streaming scarlet brook And I knelt at it's edge on the counter Wiped the tears away and looked
Well, the light in there was blinding Full of God and ghosts and truth I smiled at Henry Davenport Who made an attempt to move
Well, from the position I was standing The strangest thing I ever saw The bullet entered through the top of his chest And blew his bowels out on the floor
Well I floated down the counter Showing no remorse I shot a hole in Kathleen Carpenter Recently divorced
But remorse I felt and remorse I had It clung to everything From the raven hair upon my head To the feathers on my wings
Then I squeezed my hand in it's fraudulent claw With it's golden hairless chest And I glided through the bodies And killed the fat man Vincent West
Who sat quietly in his chair A man become a child And I raised the gun up to his head Executioner-style
He made no attempt to resist So fat and dull and lazy "Do you know I lived in your street?" I cried And he looked at me as though I was crazy
"O", he said, "I had no idea" And he grew as quiet as a mouse And the roar of the pistol when it went off Near blew the hat right off the house
Well, I caught my eye in the mirror And gave it a long and loving inspection "There stands some kind of man", I roared And there did, in the reflection
My hair combed back like a raven's wing My muscles hard and tight And curling from the business end of my gun Was a query-mark of cordite
Well I spun to the left, I spun to the right And I spun to the left again "Fear me! Fear me!" But no one did cause they were all dead
And then there were the police sirens wailing And a bull-horn squelched and blared "Drop your weapons and come out With your hands held in the air"
Well, I checked the chambers of my gun Saw I had one final bullet left My hand, it looked almost human As I help it to my head
"Drop your weapon and come out! Keep you hands above your head!" Well, I had one long hard think about dying And did exactly what they said
There must have been fifty cops out there In a circle around O'Malley's bar "Don't shoot", I cried "I'm a man unarmed!" So they put me in their car
And they sped me away from that terrible scene And I glanced out of the window Saw O'Malley's bar, saw the cops and the cars And started counting on my fingers
Aaaaaaaaah One Aaaaaaaah Two Aaaaaah Three Aaaah Four O'Malley's bar O'Malley's bar
|
"U Mariana”
Jestem szczupły i wysoki Wzrostu, budzącego zazdrość Bywam nawet dość przystojny Gdy właściwe pada światło
Bar miał nazwę „U Mariana” Marian - mówię - mam pragnienie... Na co tylko się uśmiechnął blado I mi odrzekł: "Nie ty jeden"…
Na butelkę więc wskazałem Pięscią opukując ladę Nalał mi, ja - nos wciągając Raz się szybko przeżegnałem
Och, wiedziała moja ręka, że to już Więc na chwilę gdzieś się skryła Gdy wróciła, było widac, iż Pewność jej się podwoiła
Od walnięcia moją pięścią w ladę Zadrżało szkło w gablocie Tak przystojny byłem, gdy go trupem kładłem Własciwe światło, pod dobrym kątem...
Waląc pięścią w ladę jeszcze raz Zawołałem:"Przyjaciele i sąsiedzi „Nie mam nic przeciwko wam” I poczułem, że mój fiut się pręży
„Na bakier jestem, z każdym Bogiem I cały mi współczuje świat Bom naznaczony krwią i mrokiem I tysiącem żrących ran”
Znacie te ryby, z wargami grubymi Które żerują na dnie morza?… No więc, uwierzcie, że w tamtej chwili Tak wyglądała - Mariana żona
Wbiłem jej lufę wprost pod brodę Lęk zastygł na jej twarzy Jej głowa w zlewie wylądowała Wśród zabrudzonych naczyń
Piwo lała w tym lokalu Córka ich, smarkula jeszcze Wszyscy z niej trochę się podśmiewali Lecz piwo ciągnęła najlepsze w mieście
Lotem wspaniałym ją dopadłem Gdy tak siedziała, boleściwie Jak Matka Boska, z kościelnej ściany Sportretowana ciut egzotycznie
Jej krtań trachnęła w mym uścisku W mig odwróciłem się na pięcie Widząc, że stary Nosol wstaje Kulą posłałem go na miejsce
„Ja nie mam wolnej woli” – rzekłem Węsząc za kolejną krwią Wtedy rozdarła się Zofia Pyłek I trzeba bylo slyszeć ten głos...
A ja się śmiałem, śpiewałem, wyłem I jak szczeniak, żem łkał Dziurę zrobiłem w tej pani Pyłek Na co jej mąż, jak dureń, wstał…
Zawołał: „Jesteś złem wcielonym” Stanąłem, chcąc pozbierać myśli „Skoro ja wolnej nie mam woli, to O jakiej winie tu mówimy?…
Pan Pyłek dostał prosto w brzuch Na krzesło gładko się osunął Szeptem rzekł dziwnie…”Bez urazy…” Nim na podłogę runął
“Nie gniewam się” - odpowiedziałem Na co zakasłał cicho raz Na skrzydłach ognia podleciałem I z bliska mu strzeliłem w twarz
Trzydzieści lat w tym mieście żyję Obcy nie jestem tu nikomu Świeże naboje wprowadziłem Do każdej z wolnych komór…
Na cel biorąc pana Zgódkę, a wyglądał, jak ptak Myślałem o świętym Franciszku, z wróblami A kiedy na ziemię młody Uszok padł To jak Sebastian przebity strzałami
I rzekłem: „Chciałbym się wam tu przedstawić Jak miło, ze przyszliście" Wskoczyłem na barową ladę I wykrzyczałem swe nazwisko…
Lech Nizioł stołek miał w objęciach Oczy zamknął, to łkał, to śmiał się Więc popielniczką wielką, jak pieprzona cegła Łeb rozwaliłem mu na miazgę
Krew rozlała się po barze Jak szkarłatny górski potok Przyklęknąłem, na barowej ladzie Łzy otarłem i spojrzałem wokół
Panował blask oślepiający Od Boga, Duchów i od Prawdy Uśmiech posłałem Janowi Słomce Który się ruszyć chciał, tak jakby
Hmm...z miejsca, które zajmowałem Widok ukazał się dziwaczny Bo przecież pocisk w pierś go trafił A wypruł z niego wszystkie flaki
Jak ptak, sfrunąłem, z lady w dół I z miną węcz kamienną Posłałem kulę Annie Sznuk Rozwiedzionej - świeżo
Lecz żal i skrucha były we mnie Były we mnie całym Począwszy od mych włosów kruczych Do skrzydeł mych pierzastych
Z mej pięści gładkiej jak bezwłosa pierś Znów szpetny się wysunął pazur Objąłem wzrokiem wszystkie ciała Dołączył do nich wieprz, Stach Mazur
Siedział cichutko na swym krześle Jak berbeć, choć dorosły Broń przystawiłem mu do głowy w stylu NKWD-owskim
Stawiać się nawet nie próbował Gruby, rozlazły i obwisły „Czy wiesz, ze mieszkam blisko Ciebie” - rzekłem On spojrzał, jakbym stracił zmysły
“Skąd miałbym wiedzieć?” – mi wyjąkał I umilkł, całkiem już bezradny Huk z mojej broni, gdy padł strzał Niemal uniósł dach tej knajpy
Mój wzrok natknął się na lustro Chwilę patrzyłem w nie, z zachwytem Tam jakiś człowiek jest - krzyknąłem I był - moje odbicie
Moje włosy lśniły, jak skrzydło kruka Mięśnie twarde były, jak skała A dym z zapracowanej mej lufy Układał się w znak zapytania
W lewo i w prawo się obróciłem A potem w lewo znów „Bójcie się, bójcie, bójcie” Lecz nikt się nie bał, bo wszyscy nie żyli już
I usłyszałem potem pisk opon Głośny dźwięk syren i słowa „Rzuć broń, i wychodź powoli „Ręce trzymając nad głową”
Szybko sprawdziłem magazynek Jedna kula została w broni Moja dłoń była niemal jak ludzka Gdy wzniosłem ją ku mej skroni
„Rzuć broń, i wychodź powoli „Ręce trzymając nad głową” Jeszcze jeden mój namysł nad śmiercią I…zrobiłem, o co proszono
Gliniarzy było tak, z pięćdziesięciu Przy samym barze i wokół „Nie strzelać” – krzyknąłem –„Jestem bezbronny” Więc wpakowali mnie do wozu…
Szybko zabrali mnie z miejsca tej grozy Z tej strasznej okolicy Przez okno widziałem bar, gliny, wozy I na palcach zacząłem liczyć….
Aaaaaaaaah jeden Aaaaaaaah dwa Aaaaaah trzy Aaaah cztery "U Mariana”, "U Mariana”…. |